– To nie jest cydr – Rose skrzywiła się i odstawiła szklankę.
Popatrzyłam na nią lekko zdezorientowana.
– O.K.… Jest złociste, smakuje i pachnie podobnie do cydru, ale to nie cydr…
Przewróciła oczami.
– Wcześniej wmawiałaś mi, że to piwo – prychnęła. – Uwierz mi, wiem kiedy co piję.
– No dobra – odsunęłam laptop. – Nie piwo i nie cydr, kumam. W takim razie co? – patrzyłam wyczekująco.
Poruszyła ustami, ale nie potrafiłam usłyszeć wypowiadanej nazwy. Jęknęła z frustracji.
– Posłuchaj – westchnęła. – To nie ma alkoholu, jest słodko-kwaśne, lekko musuje i może mieć różne kolory i smaki.
– Lemoniada? – ucieszyłam się, że w końcu coś załapałam.
– Nie żadna lemoniada – potarła zmarszczone czoło i wbiła we mnie wzrok, moja radość wyparowała. – Chociaż, może rzeczywiście trochę podobne.
– No to będę pisać, że pijesz lemoniadę – mruknęłam. – Mi to wystarczy.
– Nawet się nie waż – warknęła i spiorunowała mnie wzrokiem.
– No to co mam pisać?!
– Że to … – nazwa znowu była dla mnie nieuchwytna.
Patrzyłyśmy na siebie zaciskając zęby. Klasyczny impas. Moja bohaterka odmawia współpracy i przerywa kolejne sceny, bo źle interpretuję napój w jej szklance. Warknęłam z frustracji.
– O.K. – Rose uniosła dłonie i wzięła głęboki oddech. – Zróbmy tak, na razie będziesz zaznaczać, że to nie cydr. Wrócimy do tego, jak znajdę sposób, żeby ci wytłumaczyć.
Odetchnęłam z ulgą, to było jakieś wyjście. Poza tym, naprawdę byłam ciekawa co ona pije.
Rose jest słowna. Znalazła sposób i to w najmniej oczekiwanym momencie. Kilka miesięcy później buszowałam po zakamarkach You Tube, szukając przepisów na chleb bezglutenowy, czy tempeh.
– Tutaj! To zobacz! – nagle usłyszałam krzyk Rose.
Lekko zdezorientowana kliknęłam na filmik, którego opis nic mi nie mówił. Kto u licha wie, co to jest kombucha? Z lekką konsternacją oglądałam, jak kobieta wrzuca do słoika z herbatą duże, galaretowate… coś… Tak, to chyba najlepsze określenie. Niech mi moi przyjaciele biolodzy wybaczą ten opis, ale właśnie zmieniłam się w pisarkę i biologia jakoś zeszła na dalszy plan. Zaczęłam przeglądać kolejne filmiki, uruchamiając uśpionego we mnie naukowca. Szybko się okazało, że to symbiont grzyba i bakterii. Rose cały czas szeptała mi do ucha.
– Widzisz? Dokładnie tak, wrzucasz do herbaty, ale można też do ziół, stąd różne kolory i smaki. Po kilku dniach robi się słodko-kwaśne i zaczyna musować. Tylko nazywa się inaczej. To jest kelp!
Tym razem usłyszałam nazwę. Wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.
– Zobacz jeszcze ten film – pokazała palcem filmik o jakichś kryształkach. – To też pijemy. Tibi. Smakuje inaczej i łatwiej uzyskać różne kolory.
– O.K. – westchnęłam zmęczona po kilku kolejnych seansach. – Teraz już mogę napisać co pijesz.
– Oczywiście, że nie! – prychnęła.
– Jak to?…
– Najpierw musisz ich spróbować!
– Masz na myśli, że mam sprowadzić tu to galaretowate coś i jakieś dziwne kryształki, i zacząć je hodować?
– Dokładnie tak! – znowu wyszczerzyła zęby. – Och, nie pękaj. Pokażę ci jak to zrobić. Będzie fajnie!
– Mój facet mnie zabije – jęknęłam.
Co mogę powiedzieć. Rose jest strasznie uparta. Twierdziła, że nie mogę pisać o czymś, czego nie znam. W sumie, trudno się z nią nie zgodzić. Efekt? Zobaczcie zdjęcia! Od kilku miesięcy hoduję kelp i tibi. Są naprawdę pyszne! Mój facet też je docenił, choć twierdzi, że „galaretowata meduza” w herbacie jest wyjątkowo obrzydliwa i nie wie jak mogę jej dotykać. Ale jakoś nie przeszkadza mu to w wypijaniu zapasów 😉